„Rana pełna ryb” to opowieść o sile matczynej miłości, która potrafi być tak ogromna, jak zaborcza, a do jej istnienia nie jest potrzebny fakt ofiarowania dziecku życia. Można być najlepszą kochającą matką, która prowadzi przez życie, matką-przyjaciółką, a przy tym nie matką-rodzicielką.
I taka właśnie piękna matczyno-dziecięca relacja łączy młodą białą kobietę i kilkuletniego czarnego chłopca, którzy wypływają w rejs potężną kolumbijską rzeką Atrato, tytułową raną pełną ryb. Rejs nie jest wycieczką, to podróż ku bólowi. Matka-przyjaciółka zabiera dziecko na pierwsze od narodzin spotkanie z matką-rodzicielką. Tą, która zostawiła, a która, być może, zechce odzyskać?
Rejs barką trwa długo, jest niebezpieczny, po drodze wsiadają i wysiadają różni ludzie. Poznajemy ich historie, oni (i wówczas również my) poznają historię matki-przyjaciółki i chłopca. Czasem trzeba przerwać opowieść, zejść na ląd, spotkać się z mieszkańcami. To najczęściej zetknięcie z bólem, w najtrudniejszych dla tubylców momentach. Mieszkańcy są biedni, los ich nie oszczędza, ale są szczodrzy i dobrzy dla przybyłych. Tak dobrzy, jak potrafią być tylko prości ludzie – podzielą się ostatnim posiłkiem, oddadzą najczystszą pościel. I mimo, iż z każdej niemal strony tej książki wyziera wszechobecne w Kolumbii, w większych miastach i wioseczkach nieoznaczonych na mapie, poczucie beznadziei i strach przed przyszłością, to jednak czyta się ją z zaciekawieniem i wiarą w to, że dobro jednak przyćmi zło, zwycięży. Czy słusznie…?
Matka-przyjaciółka z miejsca wzbudziła moją sympatię. To kobieta, która nie planowała dzieci, a jednak dziecko zostało jej zesłane. Wręcz włożone w ręce. Ona je przyjęła i pokochała miłością, jaką podobno mogą czuć tylko matki-rodzicielki. Oboje, matka-przyjaciółka i syn, tak różni, choćby pod względem fizycznym, a nierozłączni. Udowadniają, że nie więzy krwi łączą najsilniej. Ich relacja ma podstawy w przyjaźni, która stała się miłością, a opiera na szacunku i wzajemnej opiece.
„Rana pełna ryb” ma w sobie tego latynoskiego ducha, jakiego nie ma żadna inna literatura na świecie. W dodatku powstała jako praca zaliczeniowa na studiach, i tylko dzięki zachętom wykładowców, Lorena Salazar Masso zdecydowała się skontaktować z wydawnictwem i uczynić z tekstu pełnowartościową powieść. To, w moim mniemaniu, podarunek dla czytelników na całym świecie. Piękny!